Takiego albumu przed 4 października 1980 nie było. I nigdy już raczej takiego nie będzie.
Każdy ma ten magiczny moment inicjacji. Jednorazowego poszerzenia horyzontu myślowego. Moment, w którym endorfiny samoistnie wypełniają ciało silniej niż przy pomocy stymulacji najmocniejszymi dostępnymi opioidami, a źrenice chcą wyjść z oczu i rozszerzać się do granic wszechświata. Pierwszy seans Blade Runnera czy Lśnienia. Magiczne kształty miejsc intymnych w znalezionym przypadkiem periodyku dla prawdziwych mężczyzn. Splatające się ze sobą w chłodny i równocześnie niesłychanie emocjonalny sposób zdania Franza Kafki. Wejście w epokę technicoloru i Dolby Surround, po którym głowa wydaje się zupełnie nowym, dzikim oraz szalonym miejscem. Dla mnie taką chwilą była pierwsza styczność z Remain in Light.
Miałem 14 lat. Był weekendowy wieczór, a ówczesny chłopak mojej matki oparł się wygodnie na krześle w salonie i puścił na cały regulator najsłynniejszą płytę Talking Heads, z której wcześniej znałem jedynie „Once in a Lifetime” pomykające co jakiś czas na VH-1 w paśmie, które istniało trochę bez powodu i wkrótce miało ustąpić miejsca kolejnym reality shows (nie, nie jestem tym starym piernikiem co się będzie zżymać na upadek muzycznych telewizji).
Bum, szast prast, krzyk. Tymi komiksowymi hasłami jestem jedynie opisać dźwięki, które rozpoczynają otwierające „Born Under Punches (The Heat Goes On)”. Potem jest już tylko gąszcz polirytmii i odbijających się od siebie gitarowych nut, które same wybijają house’owy puls tego zawsze ekscytującego numeru, a następnie stają się najżywszym z teł dla modlitewnych śpiewów kilku, zloopowanych Davidów Byrne’ów. Każdy z ośmiu utworów mógłbym opisać w ten sposób. Podstawą tego zetknięcia był jednak proces, w którym równocześnie objawia mi się mnóstwo drogowskazów rozjaśniających młodzieńczą tułaczkę w poszukiwaniu swojego gustu oraz cztery razy więcej pytań. Jaki instrument może z siebie wydać takie dźwięki? Dlaczego nie mogę przestać się ruszać? W jakim obrębie jakiego gatunku w zasadzie egzystuje „Once in a Lifetime”? Dlaczego ten utwór brzmi jakby został nagrany w zamku ze szkła? (To o „The Overload”) Skąd pochodzą te wszystkie głosy i o co im chodzi? Czy możemy to puścić JESZCZE RAZ? Bardzo, bardzo, bardzo proszę, wiem, że już późno. Byłem gotów wymazać siłą woli najbliżej leżący CD-ROM. Byle tylko znalazła się na nim ta kosmiczna muzyka, która będzie już na zawsze moja i jedyna.

Po jakichś 13 latach od tej pamiętnej, niespokojnie przespanej, nocy część z tych i innych pytań nadal pozostała dla mnie bez odpowiedzi. Nadal nie wiem jakim cudem ta muzyka nie powstała dzień przed moim pierwszym odsłuchem lub jest czasoprzestrzenną anomalią i zagubionym przekazem z 2080 roku. Po przeczytaniu mnóstwa materiałów źródłowych, narracji towarzyszących powstawaniu tego albumu oraz analiz dziennikarzy i dziennikarek z całego świata nadal nie wiem jakim cudem Remain in Light powstało i było gotowe do wydania 8 października 1980.
Każdy kto szuka, znajdzie relacje dotyczące narodzin tej płyty. Gorączkowych poszukiwań kwartetu, którego ambicja dynamicznie przerastała piwnice i piętra zamieszkane przez nowojorską bohemę, które układała sobie życie po punk rockowej eksplozji i wchodziła w nową, dziwną dekadę. David Byrne, Tina Weymouth, Chris Frantz i Jerry Harrison głodni inspiracji otworzyli uszy na muzykę z najróżniejszych zakątków świata. Część materiału nagrali zresztą w Nassau na Bahamach, a klucze do nowo odkrytych wrót wręczył im, produkujący płytę, Brian Eno, który w swojej megalomańskiej fazie przekonania (całkiem uzasadnionego) o byciu muzycznym Midasem postanowił podbić Wielkie Jabłko i m.in. skompilować kultową składankę No New York, która dokumentowała no-wave’ową muzykę chcącą przeżreć od środka to seksowne i patologiczne Gotham City. Eno wyprodukował już dwa wcześniejsze albumy Talking Heads, More Songs About Buildings and Food oraz Fear of Music. Jego bliska, przyjacielska relacja z Byrnem i pewność w odkrywaniu nieznanych wcześniej dźwiękowych kontynentów zaczęła sprawiać, że reszta grupy zaczęła się czuć wyalienowana i zaniepokojona o swoją pozycję. Genialne głowy z PR-owego działu ich wytwórni chciały zresztą, by Eno dołączył na stałe do zespołu stając się drugim liderem zespołu, który miałby się przeistoczyć w supergrupę i stać światowym fenomenem.
I między innymi dlatego Remain in Light wydaje się podskórnie niezwykle nerwowe i spięte. Maniera telewizyjnych kaznodziei, którą był zafascynowany Byrne (czemu dał zresztą upust samplując tele-patriarchów na albumie My Life in the Bush of Ghosts zagranym w duecie z Eno) była całkiem bezpośrednią emanacją tego poddenerwowania, niemożności usiedzenia w miejscu. Każdy funkowy groove, każda nieforemna syntezatorowa plama oraz każdy dźwięk tajemniczego egzotycznego instrumentu jest tu jednak równie niesfornym elementem. Remain in Light jest albumem tanecznym jak sto diabłów. Flecistą z Hameln, który uwodzi niemal każdy mięsień ciała i każe mu się ruszać. To jednak także dzieło neurotyczne i zlęknione do szpiku kości, które przełamuje swoje opory i bierze wszystkie społeczne strachy za mordę i patrzy im prosto w oczy.
I tu chyba należy doszukiwać się, oprócz świetnego warsztatu, brzmienia i melodii, źródła monolityczności tego albumu. Remain in Light to jedno z niewielu uniwersalnych doświadczeń międzypokoleniowych, które, do spółki z kilkoma ich innymi płytami, plasuje Talking Heads u boku Beastie Boys i Kate Bush wśród kuloodpornych artystów, których lubią i szanują wszyscy kumaci świata. Na jednej z półprywatnych facebookowych grupek muzycznych moja kumpela napisała kiedyś, że nigdy nie słuchała tej płyty. Mój ziomek w ciągu kilku sekund odpisał, że chciałby być na jej miejscu i móc przesłuchać znowu Remain in Light po raz pierwszy. Trudno o lepszą werbalizację ekscytacji, której dostarcza to dzieło od równo 40 lat.
